Czy należy się jej szacunek?

Dla przypomnienia:

Od 1 września 1939 do 9 maja 1945 trwała w Europie II Wojna Światowa, Polska, tak, jak większość Europy,  była pod okupacją niemiecką. W maju 1945 Armia Czerwona (Radziecka)ostatecznie pokonała Niemców i ich sojuszników z pod znaku Waffen SS wyzwalając wschodnią część Europy . Zachodnią część Europy, zgodnie z postanowieniami konferencji w Jałcie, wyzwolili Amerykanie.

Na samym początku wojny, polskie władze podjęły haniebną decyzję o ucieczce  z kraju pozostawiając  naród na pastwę losu.  Ponieważ władze zostały wybrane w demokratycznych wyborach, to porzucenie przez nie polskiego społeczeństwa należy rozumieć jako rezygnację z mandatu do sprawowania władzy. Dalsza polityczna działalność tych ludzi, nazywających samych siebie polskim rządem na uchodźctwie, zakrawa na niesmaczny żart, przypominając raczej jakiś mało dowcipny kabaret lub teatr marionetek. Tak zresztą ów „rząd” był przez zachodnich aliantów traktowany (do Jałty nie zaprosili, akta dotyczące katastrofy gibraltarskiej utajniono na 100 lat)

 

Odpowiadając na pytanie postawione w tytule notki, należy zauważyć, że obowiązująca dzisiaj interpretacja ( w 100% zgodna z interpretacją banderoukraińską) stanowi, że w 1945 roku żadne wyzwolenie nie miało miejsca.

Przy czym wielbicieli ukraińskich nazistowskich bandytów można jeszcze zrozumieć, u nich w czasie wojny było inaczej niż w Polsce.

W 1943, z ukraińskich ochotników, sformowano SS Galizien, dywizję grenadierów Waffen SS - hitlerowskie narzędzie do mordowania bezbronnych cywilów, przede wszystkim Polaków. Lecz kiedy hitlerowcy, 18 lipca 1944 r, skierowali SS Galizien na prawdziwy front przeciw Armii Czerwonej, to po bitwie pod Brodami, z 14 000 ukrobandytów pozostał przy życiu zaledwie kilkuset.

Trudniej jest natomiast zrozumieć postawę polskich wielbicieli ukraińskich morderców.

Spróbujmy sobie wyobrazić, co by było gdyby w 1944 Związek Radziecki, zrywając postanowienia konferencji W Jałcie, zatrzymał Armię Czerwoną na przedwojennej granicy polsko-radzieckiej.

Dywizja bandytów SS Galizien nie została by rozbita, więc mogła by bez przeszkód zająć się swoim ulubionym zajęciem czyli mordowaniem cywilnej ludności polskiej, jak w Hucie Pieniackiej (28 luty 1944), Bandyci z UPA mogli by powtarzać rzeź wołyńską jeszcze wielokrotnie.

Niemcy mogli by dokończyć Generalplan Ost, który zakładał wymordowanie 85% Polaków, a pozostałe 15% miało by stanowić niewykwalifikowaną siłę roboczą do najcięższych prac.

Dzisiejszym wielbicielom ukraińskich nazistowskich bandytów, którym niemiecka okupacja lat 1939-1945 wydaje się być jakąś, dawno zapomnianą, sielanką, należy codziennie przybliżać szczegóły tej sielanki.

 

„Po przeprowadzonym śledztwie, trwającym od 24 lutego do końca marca l942 w trybie doraźnym, wydało gestapo w Mysłowicach wyrok skazujący 11 spośród 34 aresztowanych, na karę śmierci przez powieszenie. Egzekucja wyznaczona została na dzień 2 kwietnia, w WieIki Czwartek 1942.

W ten sposób chciano wyszydzić również uczucia religijne i jak najbardziej pognębić mieszkańców Żywca i okolicy. Publiczna egzekucja miała na celu zastraszenie ludności i zniszczenie wszelkich przejawów przeciwstawiania się zarządzeniom władz hitlerowskich. Dzień lub dwa przed egzekucją zbudowano w Żywcu na placu targowym szubienicę i aresztowano 100 zakładników, których na pół godziny przed przywiezieniem skazańców, ustawiono za szubienicą i oświadczono, że w razie jakiegoś zaburzenia i wrogiej akcji ze strony tłumu, wszyscy oni zostaną rozstrzelani.

Po chwili nadjechały trzy samochody z Mysłowic. W pierwszym była grupa gestapowców, w drugim skazańcy, a w trzecim więźniowie, którzy mieli wykonać egzekucję. Kolumna ta zatrzymała się najpierw przed budynkiem Liceum Ogólnokształcącego, siedziby żywieckiej placówki gestapo, gdzie również znajdował się szpital wojskowy. Tam wprowadzono skazańców i dano im jakieś zastrzyki odurzające, następnie ponownie załadowano ich do samochodu i ta sama kolumna ruszyła w kierunku targowicy.

Każdy ze skazańców miał ręce skute z tyłu kajdankami, co bardzo utrudniało im zeskakiwanie z samochodu i prawie każdy z nich zeskakując przewracał się i nie mógł wstać o własnych siłach; wówczas więźniowie, którzy z nimi przyjechali podchodzili, brali ich za ręce i ustawiali na nogach. Następnie każdy skazaniec prowadzony był pod ramię - z prawej strony przez więźnia, a z lewej przez gestapowca - na podium pod ustawioną szubienicę, gdzie na poprzecznej belce zwisały przygotowane pętle. Wśród tych gestapowców rozpoznany został wyżej wymieniony Olma, Volksdeutsch z Mikuszowic.

Po ustawieniu wszystkich jedenastu pod pętlami wystąpił Hering, landrat w Żywcu, wysoki mężczyzna w okularach, członek NSDAP, który osobiście kierował egzekucją i czuwał, aby ta zbrodnia dokonała się zgodnie z przepisami prawa niemieckiego. Świadkowie stwierdzają, że podczas kierowania egzekucją Hering nic nie mówił tylko rozkazywał gestami; nawet wtedy, gdy kazał jednemu z podwładnych Niemców uspokoić kopniakiem szlochająca głośno Anielę Pawełek, siostrę Czesława Kudzi, spędzoną wraz z innymi mieszkańcami Żywca na tę krwawą Heringową ucztę.

Hering w końcu wezwał gestem oficera gestapo do odczytania wyroku po niemiecku, a następnie po polsku. Potem, na dany przez Heringa znak ruchem pejcza, przystąpiono do zakładania pętli, a na drugi gest podbito skazańcom stopnie spod nóg i wszyscy zawiśli na szubienicy.

Ginęli w jakimś zamroczeniu, nieprzytomnie, jedynie Antoni Ryczek w ostatniej chwili zawołał "Niech żyje Polska". Henio Błaszczyński budził szczególną litość i ogólne wzruszenie, gdyż był niskiego wzrostu i oprawcy nic mogli mu założyć pętli. Gestapowiec w cywilnym ubraniu musiał go podnieść i przy tym szamotaniu chłopak oprzytomniał i zawołał rozpaczliwym głosem: "Puścić mnie! .Mamo, tatusiu ratujcie! Ja chcę żyć."

To były jego ostatnie słowa, potem ciało zawisło w krótkich konwulsyjnych drgawkach. Wśród tłumu oddalonego około 50 metrów od szubienicy oprócz płaczu rozległ się krzyk ciotki Henia, pani Przybyszowej, która zawołała: "Heniu! Dziecko moje, i tyś tu!" Wówczas jeden z policjantów podskoczył do niej i uderzył ją w twarz i kolba w plecy. Przed dalszymi razami zasłonił ją stojący w pobliżu mąż, na widok którego policjant odstąpił i pozwolił odprowadzić ją w głąb tłumu. Wśród szlochów dał się również słyszeć rozpaczliwy głos ojca Jeziorskiego, który na widok syna zawołał: "Robertku! Synu mój!" - i upadł zemdlony.

Odgłosy rozpaczliwych szlochów żegnały skazańców, a w sercach tłumu zamiast strachu i niewolniczego poddaństwa obudziło się uczucie zemsty i chęć odwetu. Po chwili niebo pokryło się ciemna, śniegowa chmura i tłum w ciszy i skupieniu zaczął rozchodzić się do domów, Po 15 minutach zwolnili Niemcy 100 zakładników. Teraz dopiero rodziny napływowych Niemców oraz Volksdeutschów przyszły oglądać pozostawione ciała pomordowanych. Zbrodnia ta wywarła na wszystkich wstrząsające wrażenie. Powracający ludzie byli do tego stopnia zdenerwowani, że tracili wprost pamięć i orientację i nie mogli trafić do swych domów.”